No i wreszcie Tulcza - potworny upał. Czujemy się jeszcze dosyć słabo, na dodatek zabrakło nam kilku minut, by złapać szybki statek do Sf. Georgu. Przeczekujemy kilka najgorętszych godzin w cieniu knajpki. Całe nabrzeże pełne jest knajpek, hoteli i żebrzących dzieci. Zwiedzamy centrum miasta i udajemy się do informacji turystycznej - chcemy wreszcie rozbić się na campingu. Dostajemy mapę i informację, że nad jednym z okolicznych jeziorek jest zwyczajowy camping. Ruszamy w drogę, mijamy stację kolejową, wielką fabrykę i robi się coraz mniej przyjemnie. W końcu zatrzymuje się przy nas samochód, kierowca po rumuńsku tłumaczy nam, że nie powinniśmy iść dalej: nu, nu, zona zingarini. Po czym zawozi nas do swojego kolegi, pilnującego opuszczonego klubu sportowego nad osuszonym obecnie jeziorem (tuż przy nabrzeżu portowym). Jest miejsce na namiot, woda, "prysznic" i duuużo kotów. Podpici stróże z sąsiedniej bazy ciężarówek próbują nas zabawiać rozmową;) Chyba był to najdziwniejszy z naszych noclegów, ale całkiem miły i, pomimo wszystko, bardzo bezpieczny:)